WYWIAD Z DRUHNĄ ALICJĄ WOLWOWICZ
- Szczegóły
- Kategoria: Materiały historyczne
- Opublikowano: czwartek, 12, lipiec 2018 08:04
- Super User
- Odsłony: 3670
Sanok, 17.08.2017r.
WYWIAD Z DRUHNĄ ALICJĄ WOLWOWICZ PRZEPROWADZONY PRZEZ UCZESTNIKÓW
KURSU PRZEWODNIKOWSKIEGO
17 sierpnia 2017r. przygotowujący się do pełnienia funkcji instruktorskiej, realizując zadanie kursowe, Emilia Szaszowska, Katarzyna Kosturska, Małgorzata Leszczyńska, Samuela Bałdyga i Marek Polny spotkali się z harcerskim seniorem- dh. phm. Alicją Wolwowicz. Druhna opowiadała o swej przeszłości, miejscu w którym się urodziła, o swojej rodzinie. Dużo mówiła o swojej harcerskiej przygodzie. W ciekawy sposób relacjonowała działalność harcerstwa na ziemiach polskich w XX wieku. Dowiedzieliśmy się dużo o przeszłych czasach sanockiego harcerstwa, o ludziach którzy je tworzyli. Druhna Alicja pokazała nam wiele pamiątek, m.in. drewnianą laskę swej drużyny, wiele zdjęć, mundur harcerski, a także swoje odznaczenia i nagrody. Poznaliśmy historie, które pozwoliły nam inaczej spojrzeć na świat.
Dh. Gosia: Prosimy, aby druhna nam opowiedziała o swojej przeszłości harcerskiej, zaczynając od samego początku. Od pierwszej drużyny.
Dh. Alicja: śmiech A wiecie jak dawno to było? Bardzo dawno. A ja bym mogła jeszcze zacząć od tego, że miałam dwóch braci, starszych ode mnie, o 6 i 7 lat. Stale mi się o uszy obijało: harcerze, obóz, wycieczka, biwak i tak dalej. Obaj byli harcerzami, bardzo czynnymi i aktywnymi, później już jak byli w gimnazjum to jeden z nich był tutaj właśnie w Sanoku, bo myśmy z rodzicami mieszkali w Borysławiu. Borysław to była stolica przemysłu naftowego. Oczywiście teraz jest niestety na Ukrainie. Starszy brat był tutaj, w Sanoku, u dziadków, tu chodził do gimnazjum, do liceum, tu zdawał maturę tuż przed wojną w '39 roku. Był harcerzem, drużynowym 1 Drużyny im. Żółkiewskiego. Drugi brat chodził w Samborze i tam był drużynowym. Więc dlatego ja byłam taka obeznana z harcerstwem. Sama niestety nie należałam w szkole podstawowej, gdyż w mojej szkole była drużyna męska, drużyny żeńskiej nie było. Ja do dzisiaj nie wiem, bo nie miałam kogo zapytać - dlaczego tam nie było drużyny żeńskiej? Wstąpiłam do harcerstwa dopiero w 1944, a ściślej biorąc to na początku 1945, czyli jeszcze trwała II wojna światowa. Niemców w Sanoku nie było już od września '44 roku. Nauka w szkołach w Sanoku zaczęła się ostatnie dni października/początku listopada w ‘44 roku. Z tym, że na razie trzeba było przede wszystkim stworzyć warunki, żeby chodzić do tej szkoły, żeby się uczyć. Szkoły, w czasie wojny, służyły, naprzód wojsku niemieckiemu, potem rosyjskiemu, jako szpitale wojskowe. Zaczęłam chodzić do gimnazjum. Był taki system jak przed wojną - sześć klas szkoły podstawowej, cztery gimnazjalne i dwie licealne. Z tym, że licealne były różne. W Sanoku było liceum humanistyczne i liceum matematyczno-fizyczne.
W Sanoku znaleźliśmy się dlatego, że z Borysławia musieliśmy uciekać, ponieważ mojego ojca chcieli Rosjanie przenieść do Baku, gdyż był on specjalistą naftowym, był inżynierem naftowcem,
a takich ludzi im trzeba było. Baku to znana miejscowość, gdzie przede wszystkim kwitł przemysł naftowy. Oczywiście nikt z nas nie miał ochoty jechać w głąb Rosji, bo chcieliśmy być na swojej ojczystej ziemi. Mój ojciec musiał po prostu zniknąć z Borysławia Znajomi koledzy, którzy we Lwowie pracowali w dyrekcji poszukiwań naftowych postarali się o to, aby znalazł się wśród gór i lasów w Gorganach. Jak kończą się Bieszczady, które do Karpat należą, zaczynają się Gorgany. I tam w te Gorgany mój ojciec został wysłany. Ja z mamą, 20 czerwca 1941, wybrałyśmy się do ojca na wakacje w góry i lasy, a 22 Niemcy ruszyli na Rosję. Nagle znalazłyśmy się odcięte od świata. Do najbliższej wsi było 5km, a do miasta to już trudno mi określić, ile. Tam przetrwałyśmy przez dwa miesiące. W końcu wydostałyśmy się stamtąd do Rybnego ( też w Gorganach) i tam spędziliśmy blisko 3 lata, pod okupacją niemiecką.
Pojawiło się nowe zagrożenie - Ukraińcy zaczęli coraz bardziej Polakom zagrażać; twierdzili że tam powinna być już Ukraina i Polacy są zbędni, więc najlepiej ich usunąć, mordując. Wiele wsi, miasteczek były napadane przez Ukraińców. Ludność mordowano i kto tylko mógł, to stamtąd uciekał. To nie było takie prosta sprawa, bo Niemcy chcieli do końca prowadzić normalną pracę w kopalnictwie ludowym, bo im potrzebna była ropa, ale nam się udało stamtąd wydostać i przyjechać do Sanoka. Tutaj przeżyliśmy atak Rosjan na Niemców, walki trwały cały lipiec, sierpień. Poszliśmy
z Sanoka do Mrzygłodu, bo na Sanok pociski padały..
Kiedy przyszli już tu Rosjanie i wiadomo było, że ten front będzie się przesuwał coraz bardziej na zachód, wtedy zaczęto organizować życie względnie normalne, bo do normalności to jeszcze daleko było. Przy ulicy Sobieskiego znajdował się budynek, gdzie było gimnazjum, a obecnie mieści się szkoła podstawowa z oddziałami gimnazjalnymi, wcześniej było gimnazjum i liceum, do którego jeszcze mój ojciec chodził na przełomie wieku XIX i XX. Potem mój brat i ja, pod koniec wojny, zaczęłam uczęszczać. Trzeba było zacząć od wysprzątania szkoły, ponieważ tam był szpital wojskowy. Następnie trzeba było zdobyć gdzieś ławki, krzesła, bo to wszystko było nie wiadomo, gdzie. Szukało się tego wszędzie, nie tylko w piwnicy i na strychu tego budynku, ale wiem, że także z domów prywatnych przynoszono ławki i krzesła szkolne. Koledzy, gdzieś z opuszczonego sklepu, przynieśli długa ladę, przy której szóstka siedziała, a reszta przy jakiś stolikach, byle jakich.
Przed wybuchem wojny skończyłam piątą klasę podstawową, właściwie powinnam była skończyć czwartą, ale poszłam do szkoły mając 6 lat. Jak się wojna zaczęła i do Borysławia przyszli Rosjanie, to wszystkich cofali o jedną klasę, ale nie po to byśmy powtarzali drugi raz to samo, tylko oni chcieli wprowadzić swój system oświatowy i stworzyć dziesięciolatkę, jak było w Rosji. Znalazłam się znów w piątej klasie i skończyłam piątą , potem szóstą. I z tym świadectwem z szóstej klasy poszłam w '44 roku późną jesienią zapisać się do gimnazjum. Tam okazało się, że ta szósta rosyjska klasa równała się drugiej gimnazjalnej i ja o dziwo znalazłam się w trzeciej klasie gimnazjum. Zaskoczona, bo raczej byłam nastawiona, że po szóstej klasie pójdę do pierwszej gimnazjalnej. Okazało się, że ten materiał z piątej i szóstej równał się pierwszej i drugiej klasie gimnazjalnej. Tak się mówi, równał się. Nie było łaciny, która była dawniej obowiązkowa, nie było historii Polski, geografii Polski, poza tym program różnił się w wielu przedmiotach, ale okazało się, że wszystko można nadrobić i iść dalej.
Pod koniec roku szkolnego, jak kończyłam 3 klasę, wstąpiłam do harcerstwa. Harcerstwo istniało w Sanoku w czasie wojny. Poznałam te Panie, które prowadziły to harcerstwo w konspiracji. W Sanoku znalazłam się dokładnie na wiosnę '44 roku. Nikomu nie znana nie miałam sposobności dostać się do harcerstwa wcześniej. Za Niemców było tak, gdy ktoś kończył 14 lat i nie zaczął pracy, był wywożony do Niemiec na roboty. Aby tego uniknąć zaczęłam chodzić do szkoły gospodarczej, do której przyjęto mnie mimo, że już była wiosna. Taka szkoła była na Posadzie, w budynku starej parafii, naprzeciw kościoła. To była szkoła jednoroczna. Były tam dwie klasy gospodarstwa domowego i jedna klasa krawiecka. To wszystko było dzięki druhnie hm. Kazimierze Wicińskiej. To była harcerka, która przed wojną była we Lwowie. Pracowała pod Lwowem, była też komendantką chorągwi Lwowskiej przez jakiś czas.
"Sokole gniazdo" (niektórzy nawet z tego "Orle gniazdo" zrobili), to była rodzina Zaleskich. Pan Zaleski Karol był lekarzem jeszcze wykształconym za czasów zaboru austriackiego. Miał kilku synów, dwie córki. Oczywiście przeszłość wszystkich dzieci jest bardzo chwalebna, bo harcerstwo, wojsko i walka w I i II wojnie światowej. Jako harcerka znalazłam się pod opieka druhen Zaleskiej i Wicińskiej. Do tego jeszcze doszła druhna Albina Wójcik, która wkrótce została komendantką hufca sanockiego (była też przed wojną). Były tu jeszcze takie druhny jak Anna Dworska, Helena Hydzik, Lisowska Maria. Wy już ich nie możecie pamiętać, bo już kilkanaście lat jak temu zmarły. W ostatnich latach już mi ciężko określić, kiedy ci starzy, przedwojenni harcerze się wykruszyli. Może słyszeliście w harcerstwie o druhu Burczyku?
Dh. Gosia: Coś się o uszy obiło.
Dh. Alicja: A powiedzcie mi czy wy znacie taki zarys historii harcerstwa sanockiego?
Dh. Kasia: Tak pobieżnie.
Dh Alicja: To ja wam pokażę.
Druhna przynosi książkę "95-lat harcerstwa sanockiego"
To było wydane przez hufiec, było rozprowadzane i kto chciał to sobie kupował. To jest 95-lat harcerstwa sanockiego. Tutaj tak właściwie, dużo jest zdjęć 1911-2006. Zdjęcie Andrzeja Małkowskiego zrobione w Sanoku na Olchowcach. I tu jest zarys dziejów sanockiego harcerstwa. I przypadkowo ja to napisałam. To jest tylko zarys. Trudno to nazwać historią, bo historia to powinna być bardziej rozbudowana i obszerniejsza, a tego tekstu jest właściwie niewiele, ale wszystko co najważniejsze to zostało tu ujęte. Natomiast tutaj pierwsze zdjęcia pochodzą z roku 1912 więc początków harcerstwa tutaj w Sanoku. Jeżeli to jeszcze jest do nabycia w hufcu, to polecam chociażby dla tych wielu zdjęć. Chciałam wam powiedzieć, że w hufcu także, nie wiem czy to dalej jest kontynuowane, ale powstały takie zeszyty historyczne. Materiały Historyczne Hufca ZHP Ziemi Sanockiej. Znacie je, czy nie?
Dh. Gosia: Druhna mówiła, że ma materiały, aby kolejny taki zeszyt wydać.
Dh. Alicja: Ja to właśnie ciekawa jestem, ile tych zeszytów wyszło, bo tak się złożyło, że trochę się przyczyniłam do tego, że to w ogóle powstało. Zdarzyło mi się, że złamałam nogę w kostce. Nawet nie wiedziałam, że złamałam, bo wszyscy lekarze twierdzili, którzy oglądali zdjęcie, że złamania nie ma. Dopiero po 10 latach się okazało na zdjęciu, że złamanie było. Musiałam w domu siedzieć, nie mogłam chodzić, nie pracowałam, więc razu jednego tak mi przyszło na myśli, żeby spisać swoje wspomnienia harcerskie. Tak też zrobiłam.
Oczywiście dość krótko, ale w każdym razie napisałam. Przede wszystkim opisałam lata czynnej swojej służby, czyli od przełomu ‘44/’45 do roku '48. W '47 roku zdałam maturę poszłam na studia, ale w ‘48 stale miałam kontakt. Drużynę przekazałam swojej przybocznej, ale jeszcze w '48 byłam na obozie harcerskim, już po pierwszym roku studiów. Te swojej wspomnienia napisałam tak odręcznie w takim cieniutkim zeszycie. Razu jednego, jak mieliśmy spotkanie koła seniorów to przyniosłam ten zeszyt i dałam druhnie komendantce i mówię - "może to się na jakiejś zbiórce zastępu czy drużyny przyda”. Druhna miała do nas przyjść na to zebranie, nie było jej to nie. Zebranie się skończyło, ona przychodzi i mówi, że nie mogła przestać czytać. Mówi, że to wyjdzie drukiem i wtedy, któryś z druhów przygotowywał się do stopnia instruktorskiego i on miał się tym zająć, może redakcją, to dużo powiedziane. Tam bardziej się tym zajęła druhna komendantka. W każdym razie to poszło na jego konto, on też się przyłożył do tego i pomógł.
Wyszedł ten pierwszy zeszyt historyczny i od tego czasu miały wychodzić, ale nikt się nie spodziewał, żeby regularnie, bo to było niemożliwe. Ja mam w tej chwili osiem numerów, ale czy jest ich więcej, czy ktoś to dalej prowadzi, to ja nie wiem. Dlaczego mam tu jeszcze siódmy zeszyt? Tak się złożyło, że mój brat, harcerz, który tu w Sanoku chodził do gimnazjum i tu był drużynowym, to przyjeżdżał bardzo często do Sanoka i bywał na tych naszych spotkaniach seniorów z udziałem druhny komendantki. Razu poprosiła, aby swoje wspomnienia udostępnił do druku, też w takim zeszycie. On był już na emeryturze, to był rok 2003. On już spisał takie swoje wspomnienia, nie tylko harcerskie, ale w ogóle życiowe. Po prostu fragmenty dotyczące harcerstwa przede wszystkim, ale komendantka chciała, aby i tu były lata wojny i one tu chyba są. Tak. Ten siódmy zeszyt w całości jest poświęcony wspomnieniom mojego brata. Tu jest takie jego zdjęcie w mundurze górniczym. On był profesorem doktorem inżynierem górnictwa naftowego. Tak wam to pokazuję, że jak się zainteresujecie, to wszystko w komendzie hufca jest dostępne. Czy to jeszcze jest na tyle egzemplarzy, że to jeszcze można dostać, nie wiem. Może wam się uda.
Jak wstąpiłam do drużyny, która była 1 Drużyna Leśna, właściwie to była druga Drużyna, bo pierwsza powstała w innej szkole. Wiadomo, że nie było mundurów, bo skąd po wojnie wziąć mundurek harcerski, albo chociaż płótno, materiał, żeby samemu uszyć mundur. Wobec tego chodziło się na uroczyste zbiórki w granatowych spódniczkach, białe bluzki i krajki. Krajki się zachowały u niektórych osób w domu. Przeważnie harcerze przed wojną nosili krajki, chociaż chusty też były. Wtedy nie było aparatów fotograficznych, bo w czasie wojny Niemcy kazali wszystkie aparaty oddać. Ktoś, gdzieś przechował to komuś się udało jakieś zdjęcie w czasie wojny zrobić. Ja mam takie te zdjęcia w białej bluzeczce i spódnicy, ale musiała bym poszukać, bo mam stos albumów. Zaraz wam pokażę zdjęcie mojej drużyny, ale już umundurowanej. Powstała 6 Drużyna. Zostało przegłosowane, że będzie się nazywać Podhalańska. Tu u nas właściwie hal nie ma, ale są przynajmniej połoniny, to jest odpowiednik hal. Wobec tego nazywała się Podhalańska. Wybrałyśmy patrona, poetę, który pisał dużo o górach i sam w górach zamieszkał, czyli Kasprowicza i była 6 Podhalańska Drużyna im. Kasprowicza. Zaraz wam pokażę zdjęcie, którego ja nie miałam i dopiero zdobyłam w komendzie. Okazało się, że tam się zachowało. Tutaj odbitka, już nie wiem, który raz powielana. Osoba w ciemniejszym mundurze, to jest prawdziwy mundur instruktorski, to była ówczesna druhna komendantka hufca. Nazywała się Albina Wójcik. Obok niej jestem ja, jako drużynowa. Jest tu jeszcze druhna Kazimiera Wicińska, a inne to starsze harcerski, moje koleżanki z klasy, zastępowe. To nie jest jeszcze cała drużyna, nasza drużyna była liczniejsza. Miałyśmy granatowe chusty z szarotką, wyciętą z białego filcu. Nie wiem, czy tam jakiś listek zielony był, ale szarotka była. Wtedy harcerki nosiły nakrycie głowy, furażerki. Wy teraz macie takie czapki jak chłopcy.
Dh. Gosia: U nas w drużynie też są furażerki.
Dh. Alicja: Ale większość ma takie czapki jak chłopcy, nie?
Dh. Kasia: Rogatywki i berety.
Dh. Alicja: Myśmy tylko furażerki miały. Ta 6 Drużyna to były takie dziewczynki, które chciały ładnie wyglądać. Zresztą każda dziewczyna chce ładnie wyglądać. Wtedy było o wszystko trudno, tuż po wojnie. Wszystko zniszczone. Fabryki zniszczone i tak dalej. Ale gdzieś jakimś cudem dorwałyśmy płótno. Oczywiście to nie było to takie przepisowe harcerskie, przed wojenne. Zresztą do tego się nie wróciło, tego płótna nie ma do dzisiaj. Było popielate, trochę odcieniami się różniło, ale już mundurki były, ale trochę inne niż wasze. Wy macie dwuczęściowe, a tutaj widać, u tych stojących, że to jest jednoczęściowy mundur, zapisany od góry do dołu. Kieszenie są takie same jak wy macie, nie, nie takie same. Tutaj były fałdy, które szły przez kieszeń i przez cały mundurek. Właściwie niczym innym się nie różniły. Sznury też takie jak i dzisiaj, chyba są. Mamy te granatowe chusty. Tutaj dwie dziewczyny trzymają laski. Skąd te laski się wzięły. Zresztą zaraz wam pokaże taka laskę.
Druhna przynosi laskę swojej drużyny.
To się wzięło z obozu na jakim byłyśmy w Zawoi. Zawoja to jest wieś. Słynęła z tego, że jest najdłuższa w Polsce. Liczyła chyba 15 km. Tak zwana ulicówka. Jedna ulica i domy po obydwóch stronach. Ta ulica to po prostu droga, kończyła się u stóp Babiej Góry. Tam właśnie, u stóp Babiej Góry, był nasz obóz harcerski. To był już właściwie drugi obóz w moim życiu. Stamtąd spod tej Babiej Góry robiłyśmy sobie wycieczki, oczywiście przede wszystkim do Zakopanego. Pociągiem się jechało z Suchej do Zakopanego. W Zakopanem zwiedzałyśmy Giewont, Kasprowy, Gubałówkę, Morskie Oko i co się tylko dało, co było dostępne.
Teraz tego nie widać, dawniej w kioskach, w takich miejscowościach letniskowych, wszędzie były takie pamiątkowe blaszki. Na tych blaszkach zwykle są jakieś ciekawsze czy to fragmenty krajobrazów, czy postacie o tu np. jest duch gór Karkonoszy. Tu są i zakopiańskie , i karkonoskie i nasza szarotka tutaj jest. Ta laska służyła i na następnych obozach, mimo że się złamała, ale jakoś się dało naprawić. Ta laska ma już mnóstwo lat. Można by policzyć, bo na tym obozie pod Babia Górą to byłam po pierwszym roku studiów w '48 roku, nie to było rok wcześniej, nie pamiętam. Ona już sfatygowana, bo czas robi swoje.
Pierwszy mój obóz harcerski był już w '46 roku, czyli pierwszy rok po wojnie. To był kurs, dla drużynowych który się odbywał w Sopocie, czyli na drugim końcu Polski, nad morzem. Nawet i o samej podróży można nowele pisać, wtedy podróżowało się w bardzo kiepskich warunkach. Pociągi były przepełnione. Zbiórka była w Rzeszowie i stamtąd wyruszał cały obóz. Ze wszystkich miast województwa rzeszowskiego jechały harcerki. Wiem, że nas ze Sanoka było 10 plus druhna hufcowa, komendantka hufca. Myśmy niestety nie stawiły w Rzeszowie na zbiórkę ogólną, tylko dostałyśmy samochód ciężarowy z „Nafty” w Sanoku, który nas zawiózł do Jasła. Z Jasła harcerki zaproponowały nam wspólną podróż, bo ojciec jednej z harcerek był zawiadowcą stacji i przygotował wagon. Wagon towarowy, ale za to wypucowany, wyszorowany, wydezynfekowany i świeżą słomą wyścielony. Pół wagonu miałyśmy dla siebie, a drugą połowę zajęły druhny z Jasła. Do Sopotu był kawał drogi, a jechałyśmy przez Kraków, cały Śląsk, Poznań i przez Toruń. Nasz wagon był doczepiany do różnych pociągów i było dużo stacji, na których trzeba było stać i czekać aż jakiś pociąg przyjedzie i nas zabierze. Aż w końcu dotarłyśmy do Sopotu. Wyjechałyśmy po południu ze Sanoka i jechałyśmy cały dzień, całą noc i na drugi dzień koło południa byłyśmy na miejscu.
I co się okazało – jesteśmy pierwsze! Nie ma obozu. Ale wiedziałyśmy, że mamy w Sopocie mieszkać w Gimnazjum na ulicy Książąt Pomorskich. Dyrektorką tego gimnazjum była siostra komendantki chorągwi rzeszowskiej - Stefanii Stipal, która była przedwojenną komendantką chorągwi lwowskiej. Po wojnie objęła chorągiew rzeszowską, bo Lwowa już w naszych granicach nie było. Wobec tego, że przyjechałyśmy w południe, dopytałyśmy się na stacji, że pociąg z resztą obozu dojedzie wieczorem. Dowiedziałyśmy się od pani dyrektor, że mają być wypożyczone łóżka od wojska. Podała nam adres i powiedziała, że jak mamy do wieczora czas, to byśmy zniosły łóżka i urządziły sypialnie. Nas było w sumie dwadzieścia – dziesięć od nas i dziesięć z Jasła, więc po posiłku w kilku turach z koszar do gimnazjum przyniosłyśmy kanadyjki, posprzątałyśmy sale, poustawiałyśmy łóżka i przygotowałyśmy kuchnie.
W końcu zjawia się cały obóz, było nas przeszlo 100 osób. Po kolacji była zbiórka i my byłyśmy pewne, że druhna komendantka nas pochwali, że wszystko przygotowałyśmy. A tymczasem, jak to się popularnie mówi, ochrzaniła nas. Dlaczego? Bo był rozkaz stawić się w Rzeszowie. Stamtąd miałyśmy wszystkie razem wyjechać. Niby była także pochwała, że świetnie się spisałyśmy, bo gdyby wszystkie przyjechały wieczorem, to byśmy do północy szykowały szkołę. W każdym razie, myśmy się czuły trochę urażone, ale wszystko się ułożyło i dobrze się stało, że nie było wszystko zgodne z rozkazem.
W Sopocie odbywał się kurs dla drużynowych. Bardzo dużo zwiedzaliśmy –wiadomo, jak już się jest w Sopocie to trzeba zwiedzić Gdańsk, Gdynię i co się tylko dało. Gdańsk, niestety, był bardzo zniszczony, tam się chodziło ścieżką środkiem gruzów dawnej ulicy, budynki i wszystkie obiekty zabytkowe były zniszczone. Jednak zobaczyłyśmy wszystko, co tylko było możliwe. Na szczęście Gdynia nie była zniszczona, była w dobrym stanie.
Sopot w porównaniu z tym, co tam się teraz dzieje, to było miasteczko pustawe. Samochodów nie było, ludzi mało. Stamtąd wszyscy Niemcy zostali usunięci - jedni uciekli, drudzy dobrowolnie wyjechali, innych usunięto. I zostali tylko autochtoni, czyli Polacy, którzy tam od zawsze mieszkali. Nie było ich wielu, ale byli. Byli też tacy, którzy już zdążyli z centralnej Polski i ze wschodu tam zamieszkać.
Oprócz zwiedzania miałyśmy również dużo ćwiczeń i kontaktów z miejscową ludnością. Niektóre zajęcia były bardzo ciekawe. Razu jednego dostałyśmy za zadanie, aby pozbierać od autochtonów, od miejscowej ludności wiadomości, jak im się żyło za czasów rządów Niemców. Wtedy się mówiło „Wolne Miasto Gdańsk”. Sopot właściwie był w rękach niemieckich, Polaków prześladowali. Nie wysiedlali wszystkich Polaków - kto chciał to zostawał, ale to był zawsze obywatel dalszej kategorii. I miałyśmy po dwie rozejść się po mieście i szukać informacji. Dobrałam się z koleżanką i wyruszyłyśmy. Zaproponowałam, aby pójść do parku, ponieważ tam na pewno starsze panie przyjdą sobie siąść na ławeczkę. Jak powiedziałam, tak zrobiłyśmy. Usiadłyśmy przy jednej starszej pani na czarno ubranej. Nie wiedziałyśmy jak zacząć, ale w końcu pytamy się, czy ona tu mieszkała w czasie wojny i przed wojną. Od razu usłyszałyśmy, że mówi takim łamanym językiem, to nie jest czystko polski, ale czego się dziwić, jeżeli ktoś tu mieszkał od urodzenia i język był wymagany niemiecki, szkoły były niemieckie, to mógł mówić źle po polsku. Powiedziała, że mieszka w Gdańsku od dawna, więc zaczęłyśmy trochę wypytywać, jak to było za Niemców, w czasie wojny, a ona na to „O, ja, gut, sehr gut”. Więc myśmy oniemiały i jak na sprężynie wstałyśmy i szybko odeszłyśmy. Jak mówi, że „sehr gut” to na pewno Niemka.
Poszłyśmy dalej, rozglądałyśmy się - ludzi mało, jedni młodzi, inni to widać, że nietutejsi. Aż doszłyśmy z koleżanką do wejścia na molo, tam co prawda ratowników nie było, ale była budka, w której siedziała kobieta i sprzedawała bilety wejściowe. Więc podeszłyśmy, patrzymy – kobieta w średnim wieku, ale widać, że Polka, bo się z kimś kłóci tak biegle po polsku, że musi być Polką. Więc podeszłyśmy do niej, tam oczywiście nie było takich, co by chcieli bilety kupować, więc ona miała mnóstwo czasu. Ucięłyśmy sobie z nią pogawędkę i dopiero ona nam odpowiedziała na nasze pytania. Jej rodzice i ona mieszkali w Sopocie od zawsze, a ona była w takim wieku, że pamiętała wszystko co się działo przed wojną i w czasie wojny. Myśmy to notowały, bo potem trzeba było to przygotować i zrelacjonować. I okazało się, że nasza relacja była najlepsza. Byłyśmy strasznie dumne z siebie. Ale to udało nam się trafić na kogoś, kto umiał nam coś powiedzieć, dużo powiedział i dużo wiedziałyśmy.
W tym momencie nastąpiła przerwa na lody. Druhna Alicja zaproponowała nam „odświeżenie gardeł”, więc z miłą chęcią jedliśmy taki deser.
Dh. Alicja: A ja ponieważ całe życie pracuję gardłem, bo skończyłam filologie polską i uczyłam j. polskiego przez prawie 40 lat, to moje struny głosowe już trochę zardzewiały, ale jeszcze się pocieszam, ze niektóre moje koleżanki jeszcze gorzej mówiły pod koniec pracy zawodowej. Niestety ja już nie mam koleżanek. Po prostu tak się wykruszyły, że z tego grona, w którym ja pracowałam, to kilka osób młodszych ode mnie jeszcze jest. Ja uczyłam w Sanoku w liceum ekonomicznym. Zaczynałam w ogólnokształcącym. Po wojnie jak się skończyło studia, to dostawało się nakaz pracy. I tam gdzie się dostało skierowanie, trzeba było pracować, a jak ktoś się chciał wymigać gdzie indziej albo w innym zawodzie, to nawet prokurator miał coś do powiedzenia. Ja dostałam skierowanie do Bielska Białej i tam pracowałam przez 9 lat, a potem przeniosłam się do Sanoka, bo miałam rodziców już w dość podeszłym wieku i trzeba było się nimi opiekować. Tutaj akuratnie w liceach ogólnokształcących nie było etatu, a był w liceum ekonomicznym. Więc mnie namówił profesor, który mnie uczył w gimnazjum. Powiedział: spróbuj, co Ci szkodzi, dobra szkoła, a potem ja pójdę na emeryturę, to po mnie weźmiesz etat. I ja tak poszłam, a potem jak był wolny etat w ogólniaku i mnie proszono, abym przyszła, to ja już nie chciałam zmieniać. Już się zadomowiłam w liceum ekonomicznym i do końca, do emerytury tam pracowałam. I nie żałuję.
A na obozie jakimś byliście w tym roku?
Dh. Kasia: Tak byliśmy na obozie na „Berdo” w Myczkowcach. Część jako kadra młodzieżowa, część jako uczestnicy. Dwie druhny od nas z hufca wyjeżdżają na Zlot Kadry ZHP do Kielc. Więc po harcersku spędzamy wakacje. A na przyszły rok planujemy się wybrać na Ogólnopolski Zlot ZHP w Gdańsku.
Dh. Alicja: To bardzo ciekawie, bardzo ciekawie.
Dh. Gosia: A mogłaby nam Druhna opowiedzieć o swoim przyrzeczeniu?
Dh. Alicja: Powiem, pewnie że powiem. To też było takie oryginalne, nieszablonowe. W pierwszym, drugim roku po wojnie, wszystko było w harcerstwie tak jak przed wojną. Ale już się słyszało, że będzie zmieniona rota przyrzeczenia, że sama organizacja będzie zmieniona, bo na przykład były hufce żeńskie i męskie i już wtedy słyszano, że mają być mieszane. W ogóle już były zapowiadane różne zmiany. I wiem, że z naszym przyrzeczeniem była dość długa zwłoka i w końcu kazano czekać na nowe książeczki z nowym tekstem przyrzeczenia. I wtedy druhna hufcowa postanowiła, że najstarsze harcerki, te które za rok będą w klasie maturalnej, złożą przyrzeczenie, ale tak po cichu. To była zima, ja już byłam chyba na pierwszym roku studiów, bo wiem, ze to było w czasie ferii świątecznych. Było nas wtedy kilkanaście. To się odbyło w budynku internatu żeńskiego. Jest to stara kamienica przy blokach obok pomnika Kościuszki. Miałyśmy do dyspozycji jedną salę, gabinet kierowniczki. Na środku było niby-ognisko, latarka, bibułka czerwona, drewienka i tam przy drzwiach zamkniętych, przy zgaszonym świetle i choince ze świeczkami składałyśmy przyrzeczenie według tekstu stałego. Oczywiście to było naprawdę wielkie przeżycie. Po jakimś czasie, bo nie od razu, dostałyśmy książeczki, wreszcie nadeszły pierwszy raz po wojnie. Pierwsza kartka to była treść przyrzeczenia nowego. Myśmy sobie te kartkę ładnie obcinały i bez tej pierwszej kartki miałyśmy książeczki.
Dh. Kasia pokazuje obecną książeczkę.
Dh. Kasia: Teraz książeczki są takie.
Dh. Alicja: Tak, inaczej to troszkę wyglądało, ale prawo harcerskie też tam było, funkcje, stopnie, obozy, składki, sprawności. A właśnie, powiedzcie mi, jak teraz jest ze sprawnościami?
Dh. Samuela: Działają dalej.
Dh. Alicja: Ale nie nosicie ich na ramieniu?
Dh. Marek: Nosimy. Tylko nie wszyscy je zdobywają. Można jeszcze na rękawie nosić plakietki wyjazdowe.
Dh. Alicja: A wecie, że ja wtedy, w młodości, wszelkie pamiątki zbierałam i kiedyś zrobiłam porządek w jednej z szafek i je znalazłam? Już wam pokażę. Odszukałam przedwojenne pudełko od papieru fotograficznego. Mój brat robił zdjęcia i sam wywoływał, więc papieru do zdjęć mieliśmy w domu dużo.
Dh. Alicja wyjmuje pudełko i przynosi do stołu.
Dh. Alicja: To jest moja tarcza z liceum sanockiego. A tę dostałam w pociągu, kiedy jechałyśmy we dwie z koleżanką po maturze. Pojechałyśmy na obóz dwa dni później, bo to był rok 1947 i wtedy matura odbywała się z nadzorem kuratora i czynnika społecznego miejscowego. Z Sanoka był burmistrz, a z Rzeszowa przyjechał pan z kuratorium. Wiem, że miał takie groźne wąsy, ale nie był taki zły. Teraz przed maturą są studniówki, wielkie bale, a po wojnie przez długie lata nie było studniówek, ale były za to tak zwane komersy albo abiturientki. No i wiadomo, że po maturze, po rozdaniu świadectw, trzeba było na takiej abiturientce być. I dlatego myśmy potem same jechały za Jelenią Górę na obóz. I tam w pociągu spotkałyśmy kilku harcerzy, którzy byli z Płocka i myśmy z nimi wymienili się tarczami. Ja dostała tę tarczę „Mazowsze”. Ale musiały ją mole zjeść, bo nie były takie dziurawe. Nie wiem jak się dostały do pudełka. Pamiętam, że ja temu chłopakowi dałam herb Sanoka.
Tu jeszcze z munduru mam Sanok i jedną szóstkę. Byłam w 6 Drużynie Podhalańskiej. O, i jeszcze jedna blaszka, nie wiem czemu nie przybita na laskę. Poza tym mam tutaj dwa węgielki, jeden większy, drugi mniejszy. Wiem, że ten jeden jest z pierwszego ogniska, którego ja doglądałam, więc musiałam sobie wziąć kawałek węgla. A drugi nie pamiętam skąd. Tutaj są jeszcze muszelki z Sopotu, z pierwszego obozu. A te kamienie to z Zakopanego. I byłam sama zaskoczona jak to znalazłam. Bo są czasem takie szafki, półki, do których się tak często nie zagląda, tam są, wiadomo, rzeczy nie potrzebne na co dzień.
Wracając, na pierwszym moim obozie byłam w Sopocie, a rok później, w 1947, pojechałam do miejscowości Pilichowice za Jelenią Górą. Przypuszczalnie to miasteczko się teraz inaczej nazywa, bo po wojnie był wielki bałagan z nazwami. Szukano najstarszej nazwy polskiej, a czasem okazywało się, że są dwie i nie wiadomo która wybrać. Za tymi Pilichowicami było miasteczko, nazywało się Wleń, ale istniała dyskusja zażarta w gazetach, czy nazwa Lenno nie jest starsza. Ale w końcu został Wleń. Nawet sobie przypominam, że w jakiejś gazecie znalazłam taki artykuł „Księżyc ziewa na Wleniem”.
Ponieważ ja i moja koleżanka przyjechałyśmy do Pilichowic później i obóz był już zorganizowany, a trzeba było dać nam jakieś funkcje, to zostałyśmy intendentkami. Miałyśmy za zadanie jeździć po towar albo do Wlenia albo do Jeleni Góry. Do stacji było 7 km, więc rano wstawałyśmy i szłyśmy na stację, aby zdążyć na pociąg. Nie pamiętam, jak myśmy sobie w Jeleniej Górze dawały radę, bo czasem dużo tego towaru miałyśmy. Na stację w Pilichowicach przychodziły harcerki i miał kto nieść do obozu. Wydaj mi się, że prosiłyśmy o pomoc ludzi w Jeleniej Górze.
Z Pilichowiec Niemcy zostali wysiedleni, a jeszcze nie przyszli Polacy. To jest raczej przykra sprawa, bo potem się rozwinął tak zwany szaber, bo coraz więcej Polaków z głębi kraju jechało na tzw. Ziemie Odzyskane, żeby porwać co tylko było do wzięcia, wrócić do domu i sprzedać, bo ludzie sobie jakoś musieli radzić. Chociaż pracy nie brakowało. W każdym razie tam były mieszkanie pootwierane, tam każdy, kto chciał, mógł wejść, mógł sobie też zabrać. Myśmy nieraz tylko przez okno zaglądały, co tam jest.
Natomiast była już czynna fabryka tektury, którą prowadziło bardzo sympatyczne małżeństwo z 6-letnim synkiem. Potem nawet utrzymywałyśmy z nim kontakt korespondencyjny, hufiec-dyrekcja fabryki i dowiedziałyśmy się, że ten chłopczyk im zmarł i strasznie nam było go żal. Dyrektor razu pewnego zaprosił kadrę naszego obozu. Poszło nas może 7 harcerek oraz instruktorki z komendantką. Okazało się, że zaprosił tyle samo osób z męskiego obozu, bo gdzieś w pobliżu rzeki Bóbr, koło zapory podobnej do tej w Myczkowcach, rozstawili się harcerze. Dyrektor miał adapter i płyty przedwojenne, więc tańczyliśmy i jedliśmy placek z owocami. Taki bardzo przyjemny wieczór nam zorganizowano.
A u nas na obozie robiłyśmy codziennie wieczorem ognisko. Niektóre były bardziej uroczyste, szczególnie w niedzielne wieczory. Zawsze zapraszałyśmy gości - dyrektorostwo z tej fabryki i mieszkańców starego dworu. O dziwo był w pobliżu czynny dwór, który chyba zajęli Polacy ze wschodu. Mam wrażenie, że oni tam długo nie zabawili, bo potem przyszła reforma rolna, więc pewnie musieli opuścić to miejsce, a majątek swój na pewno zostawili na wschodzie. Ich też zapraszaliśmy na nasze ogniska.
Okolica była tam bardzo malownicza, więc chodziłyśmy na wycieczki. Pewnego dnia byłyśmy na Śnieżniku w zamku. Nawet nie była to ruina, nieźle wyglądał ten zamek. Zwiedzxiłyśmy też Jelenią Górę i Cieplice. Jest to miejscowość uzdrowiskowa - tam już wtedy zaczynano przyjmować kuracjuszy, ale to były dopiero początki. Więc tak wyglądał mój drugi obóz.
Trzeci to był właśnie ten pod Babią Górą. Ja wtedy byłam po pierwszym roku studiów, ale pojechałam, bo chciałam jeszcze być ze swoimi harcerzami. Na ten obóz również jechała trochę spóźniona, więc dostałam za zadanie przygotowywać materiał na ogniska. Każdy nasz wieczór to było ognisko, więc ja codziennie z notesem i ołówkiem biegałam i prosiłam „weź, powiedz to i to”, „a ty zaśpiewasz to”, bo program musiał być codziennie inny. A jak już było coś bardziej uroczystego, to trzeba było zaangażować więcej osób i oczywiście musiałam coś wymyśleć, więc miałam wiele pracy.
Obozy bardzo dobrze wspominam i żałuję, że tylko na trzech zdążyłam być. Jak pojechałam na studia, to mogłam się zgłosić do harcerstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie były drużyny starszoharcerskie, ale ja przeczuwałam, co się święci. To były czasy, kiedy wszystko zaczynało się „czerwienić”, a ja wolałam być daleko od tego.
Tym bardziej, że wiadome było, że wszędzie trzeba podawać wszelkie dane o rodzinie, a moi dwaj bracia walczyli w czasie wojny. Jeden młodszy miał 17 lat, kiedy z domu zniknął. To było w pierwszym roku wojny w Borysławiu. Tam liceum zostało zamienione na dziesięciolatkę, więc on musiał jeździć codziennie pociągiem do Drochobycza - to było około 9 km. Pewnego dnia pojechał normalnie do szkoły i ślad po nim zaginał. Dopiero po jakimś czasie przyszedł list od brata mojej mamy, ale z racji, że była cenzura i nie można było pisać tak otwarcie, to napisał tylko, że Wiesio z kolegą byli i odwiedzili nas. Wobec tego moja mama, która też pracowała jako nauczycielka, jak tylko zaczęły się pierwsze wojenne wakacje, pojechała do Lubaczowa, gdzie mieszkał jej brat. I co się okazało? Mój brat naprzód z kolegą próbował przejść przez Karpaty do Węgier i stamtąd się dostać do Francji, bo wtedy tam montowano armię polską. Pierwszy raz im się nie udało, bo to była zima i wpadli w górach w śnieg po szyje i trzeba było wrócić. Więc pierwszy raz to on wrócił do domu i byliśmy szczęśliwi, że on jest cały i zdrów. Ale wytrzymał tylko do marca i drugi raz wyjechał do szkoły i nie wrócił. Jak moja mama pojechała do Lubaczowa, żeby się od swojego brata dowiedzieć, gdzie jest Wiesław, to się tylko tyle dowiedziała, że z kolegą mieli przejść granicę na stronę niemiecką. Mieli takie informacje, że łatwiej będzie z Sanoka i przez Bieszczady się przedostać, bo przecież tędy kurierzy chodzili i przeprowadzali ludzi. Wujek wiedział również, że dwie osoby zostały schwytane na granicy, a dwie zostały zastrzelone, ale nie mógł w żaden sposób określić, w której dwójce był mój brat. Tej nocy wujek nie powiedział na szczęście tego, bo mama by rozpaczała. Powiedział tylko, że pewnie jest u babci w Sanoku, a że można było korespondować mimo granicy, to mama napisała do swojej mamy do Sanoka. Babcia odpisała, że Wiesia nie było i nie ma, więc mama zaczęła go szukać. Pojechała do Lwowa. Tam było centralne więzienie na Brygidkach, ale tam oczywiście żadnych informacji nie udzielali.
Dopiero równo rok po wyjściu Wiesia dostaliśmy list z Sybiru. On został schwytany na granicy, był w więzieniu we Lwowie, potem był przez jakiś czas w Starobielsku, już po rozstrzelaniu tych tysięcy polskich oficerów. Bo przecież oni kwaterowani byli w obozach w Starobielsku, Kozielsku i widział na murach nazwiska tych wszystkich Polaków, którzy zostali wymordowani. Ze Starobielska zawieźli go za Ural, na północ, do łagrów. Tam był na szczęście niezbyt długo, bo jak Niemcy ruszyli na Rosję, doszło do tego porozumienia i podpisania umowy między Sikorskim i Majskim, więc Polaków z tych łagrów wypuszczano. Brat później opowiadał, ze nie powiedziano im, że generał Anders tworzy armię polską. Powiedzieli tylko „jesteście wolni, idźcie sobie gdzie chcecie”.
Więc pomaszerowali na południe, bo przecież tam można było zamarznąć: za Uralem, na samym szczycie mapy, na północy i nad morzem. Tak więc pieszo, czasem pociągiem lub innym pojazdem, jechali na południe, zwykle grupkami. Mam takie zdjęcie mojego brata, na którym pięciu ich stoi, z węzełkami ,właśnie w drodze do armii Andersa. Dopiero w środkowej Rosji dowiedzieli się, że tworzy się armia Andersa i to zupełnie przypadkowo, bo zobaczyli polskiego żołnierza z orzełkiem na czapce. Pytają się „Skąd ty masz tego orzełka? Wolno ci tak chodzić?”. Dopiero on im powiedział, że tworzy się armia i pokierował, gdzie mają iść. Mój brat był Sybirakiem i andersowcem.
Drugi mój brat, Ryszard, kiedy wybuchła był we Lwowie, bo miał studiować na Politechnice Lwowskiej. Brał udział w obronie Lwowa, ale tylko w służbie pomocniczej. Niestety nie było zapasów mundurów i broni, żeby dać rekrutom, którzy się zgłaszali w 39 roku. Brat był w grupie harcerskiej pomocniczej i zajmowali się łącznością lub dostarczaniem żywności. A potem wstąpił do Armii Krajowej.
Dlatego, jak byłam na studiach w Krakowie, to nawet się nie zdradzałam, że jestem harcerką i nie chciałem wracać do harcerstwa, bo wiedziałam, że ono się już za bardzo „czerwieni”. Poza tym miałam dwóch braci walczących. Jednego podałam, bo studiował w Krakowie, ale drugiego nie, ponieważ był na Sybirze i w armii Andersa, więc jakbym go podała, to by mi mogli nawet nie pozwolić studiować. Takie rzeczy się działy, więc do harcerstwa wróciłam dopiero w 1989roku.
Dh. Gosia: Do kółka seniorskiego?
Dh. Alicja: Tak.
Dh. Gosia: A jak wyglądało druhny zobowiązanie instruktorskie?
Dh. Alicja: To trochę mgliście pamiętam, bo to nie była żadna uroczystość, tylko nasze spotkanie seniorów się odbyło, potem zdobyłam stopień podharcmistrzowski. Już po dostaniu tego byłam w komisji historycznej.
W gronie seniorów organizowaliśmy pomoc, szczególnie dla Polaków na wschodzie. Wysyłaliśmy polskie książki, podręczniki dla dzieci. To była zbiórka podręczników i ćwiczeń używanych, a że w tych ćwiczeniach się pisało, to trzeba było to wszystko wymazać i wysłać książki bez tych rozwiązań, żeby tam dzieci dopiero to robiły. Wysłaliśmy do kościołów we Lwowie komeżki dla chłopców. Wiem, że nasz wódz, jak myśmy to mówili, Strzelecki Jan robił kołatki na wielki tydzień, to też wysyłaliśmy. Wysyłaliśmy świeczniki do zniszczonych kościołów, przybory szkolne, zeszyty dla dzieciaków. Staraliśmy się cokolwiek pomóc, zrobić. Staraliśmy się również uczestniczyć w życiu hufca. W miarę możliwości brać udział w uroczystościach i w naszych seniorskich spotkaniach. Z tym, że ja już ostatnio nie byłam kilka razy, bo już zdrowie nie pozwala, ale duchem jestem zawsze. Ale jak jest spotkanie tu w komendzie, to oczywiście idę, jak tylko jestem na chodzie. Jeszcze należę do tej sekcji historycznej, tylko że nie wiele już tam działam.
Jednak każda pamiątka związana z harcerstwem jest bardzo droga i ważna w moim życiu. Przechowuję trochę zdjęć moich braci szczególnie tego, który tu w Sanoku miał drużynę. Ten drugi przebył całą drogę z armią Andersa, przez całe Włochy przeszedł, prawie we wszystkich bitwach brał udział, chyba, że leżał rany. Muszę wam pokazać jego zdjęcie.
Druhna Alicja przynosi zdjęcie.
To jest mój brat u schyłku życia. Jak wiecie, bo wyście się prawdziwej historii uczyli, bo jesteście młodzi i możecie już te sprawy znać ze szkoły. Wasi poprzednicy, niestety, prawdy się w szkole nie dowiadywali. Na emigracji, w Londynie, istniał rząd polski i większość Polaków walczących we Włoszech pod Monte Cassino skupiło się w Londynie lub w pobliskich miastach. Nawet na drugi koniec kraju dojeżdżali, żeby trzymać się razem, by polskość przekazać swoim dzieciom, a potem wnukom. Rząd polski na uchodźctwie istniał, ale w kraju nie można było nawet słówka pisnąć na ten temat, bo to było zakazane i nie uznawane przez cały obóz socjalistyczny. Tam niektórzy byli wojskowi udzielali się społecznie. Teraz pewnie nie ma już wielu żyjących z wojny, ale istniały różne stowarzyszenia, np. fundusz pomocy dla wdów, sierot i inwalidów, który przestał istnieć dopiero, gdy mój brat umarł. On jeszcze 2 lata wcześniej robił ostatni wykaz wydatków, bo mój brat pracował przy tym funduszu i właśnie tutaj, do Polski przysyłał wdowom, sierotom i inwalidom zapomogi. Oczywiście nie tylko do Polski, przecież ci ludzie rozjechali się po całym świecie. Dawni żołnierze Andersa żyli w Australii, w Ameryce, wszędzie, gdzie widzieli jakąś szansę. Mój brat akurat osiadł w Londynie, a ściśle biorąc w Wembley znanym chociażby z piłki nożnej i tam działał. Był przewodniczącym żołnierzy 16 Lwowskiego Batalionu Strzelców. Poza tym o moim bracie, muszę się pochwalić, napisał Wańkowicz. Znacie Wańkowicza? Taką trzytomową pracę o Monte Cassino napisał
Dh. Gosia: Ja kojarzę.
Dh. Alicja: Ja zaraz wam pokażę. A z resztą, od razu przyniosę.
Dh. Alicja przynosi trzy tomy „Bitwy pod Monte Cassino”, parę innych książek i kilka zdjęć.
Dh. Alicja: Więc Melchior Wańkowicz, pisarz przedwojenny ,opisał bitwę pod Monte Cassino w trzech tomach. To jest akurat reprint - powtórzenie pierwszego wydania. W drugim tomie poszukaj 90 strony. Tutaj jest mnóstwo ilustracji, więc jak chcecie to sobie przeglądnijcie. Tutaj jest ,,Kronika 16 Lwowskiego Batalionu Strzelców". To jest książka napisana przez pięciu żołnierzy tego batalionu i jednym z nich jest mój brat.
Dh. Gosia: Tutaj właśnie jest podkreślony.
Dh. Alicja: Pozwól tu bliżej, bo mi chodzi o jego zdjęcie. Tu będzie w dwóch miejscach wzmianka o nim. Tu jest jego zdjęcie – to ten na samej górze. Tu jest takie zdjęcie, kiedy oni idą po wypuszczeniu z łagrów na „nieludzkiej ziemi”. Ale nie jestem pewna, czy w tej książce, czy w innej. W każdym razie mój brat, mimo że i Sybirak i żołnierz to zawsze podkreślał, że jest harcerzem i krzyż harcerski zawsze miał dla niego wielką wartość. O, tu jest to zdjęcie, jak idą do wojska. Proszę bardzo „W drodze do wojska stoją od lewej Wolwowicz, Skarżyński, Kogut, Baryła”. Pierwszy to jest mój brat i tu można zobaczyć, jak byli ubrani i z jakimi węzełkami szli z Sybiru.
Tematycznie zeszłam na moich braci, bo dlatego nie zgłosiłam się jako harcerka w Krakowie, gdyż tam trzeba by wszystko powiedzieć o swojej rodzinie. Poza tym ja raczej unikałam wszelkich zgromadzeń związków, bo to wszystko stawało się bardzo mocno komunistyczne. I co tu dużo mówić, ja zawsze byłam z dala od tego.
A tu na zdjęciu jest mój drugi brat w mundurze górniczym. On był akowcem, mam gdzieś jego zdjęcie w mundurze akowskim z białoczerwoną opaską AK , tylko musiałabym poszukać.
Brat Wiesław doszedł, już po wojnie, do rangi pułkownika. Awanse po zakończeniu działań wojennych były przyznawane tym, którzy udzielali się społecznie. Już później, po przemianach w Polsce, kombatanci, dawni żołnierze PSZ, nawiązali kontakt z polskim wojskiem i co roku przyjeżdżali do Polski na obchody rocznicy bitwy o Monte Cassino. Przekazali też pamiątki polskiej jednostce stacjonującej w Gubinie. Po jej likwidacji pamiątki przeniesiono do Krakowa. Każdego roku mój brat przyjeżdżał z z grupą wojskowych emerytów na uroczystości związane z Monte Cassino. Nawet raz, w 2006 roku, uczestniczyłam w takim spotkaniu. Brat i jego koledzy zostali zaproszeni przez jednostkę stacjonującą w Rzeszowie na wycieczkę w Bieszczady. W drodze powrotnej zostali też zaproszeni przez burmistrza Sanoka na spotkanie w Sali herbowej Urzędu Miasta. Jak burmistrz się dowiedział, że jeden z uczestników ma siostrę w Sanoku, więc i mnie zaproszono. Po mnie przyjechał żołnierz samochodem i zabrał mnie do sali herbowej i byłam na tym spotkaniu. Potem byliśmy w Hotelu Jagiellońskim na wspólnym obiedzie, a później oni dalej pojechali. Zwiedzali Leżajsk, Łańcut i inne miasta w naszym województwie.
Mój brat jeździł na coroczne spotkania do Polski, dopóki mógł. Na koniec pojechał, pewnie 4 lata temu, na zjazd kombatantów do Iranu, bo tam, po opuszczeniu Związku Radzieckiego, był pierwszy ich postój. To byli już mocno starsi panowie i mój brat gdzieś się potknął, upadł i złamał nogę i właściwie od tego czasu już skończyły się wszelkie wyjazdy. Rok później zmarł niestety, ale i tak dzięki Bogu dożył 92-lat. Zahartował się na tym Sybirze.
A tu jest zdjęcie, zrobione po tych zmianach po 89 roku, kiedy już ambasady polskie zupełnie inaczej działały, niż w czasach socjalizmu, kiedy to żołnierz Andersa był kimś, na kogo patrzeć było niebezpiecznie. I tu jest zdjęcie, jak mój brat był gościem ambasady w Londynie i mu takie zdjęcie zrobili, a potem powiększyli i mu dali taki ogromny portret. Dostał też odbitki takiego formatu.
Po wojnie pierwszy raz spotkałam brata w 57roku, kiedy można było już jeździć na zachód, to od razu pojechałam do Londynu i wtedy zobaczyłam brata, po 17 latach nie widzenia. Kawał czasu. Potem już przyjeżdżał tutaj zwykle na urlop w lecie, czasem z rodziną, czasem sam.
Tak więc harcerska rodzina z nas była. Dwóch braci i ja. A mało tego, bo pierwszą harcerką w rodzinie była moja mama, która należała do harcerstwa zaraz na początku jego powstania, przed pierwszą wojną światową. Skończyła seminarium w Sanoku. Ono było wtedy bardzo szumnie nazwane - Instytut Pedagogiczno-Wychowawczy. Było to seminarium, czyli odpowiednik współczesnych liceów pedagogicznych, których teraz tez już nie ma. W każdym razie pracowała w szkolnictwie i równocześnie należała do harcerstwa. W domu harcerza, w tej małej biblioteczce, jest taka książka, tylko nie pamiętam tytułu, gdzie jest mowa o tych pierwszych drużynach sanockich, gdzie jest moja mama wymieniona. W każdym razie to były lata, kiedy między innymi usypano kopiec Mickiewicza w parku.
Harcerze, harcerki zwykle spotykali się w umówionym terminie, raz w tygodniu lub rzadziej, na ćwiczenia prowadzone przez słynną sanocką postać - Witolda Słuszkiewicza. Rodzina Słuszkiewiczów była bardzo znana w Sanoku. Dwóch burmistrzów z tej rodziny wyszło. I on prowadził takie zajęcia gimnastyczne, ćwiczenia i nawet moja mama w swoim pamiętniku pisze,że 1 sierpnia miały się odbyć ćwiczenia. Wszystkie harcerki się zebrały, czekały na Słuszkiewicza, a okazało się, że on już jest w wojsku i już wojna się zaczęła, właśnie 1 sierpnia w 1914 roku. Widocznie to od mamy pochodzi ten „bakcyl” harcerstwa i to przeszło na całą naszą trójkę. Teraz już tylko pozostały wspomnienia, tylko niestety coraz mniej nas się spotyka tych seniorów, bo czas robi swoje.
Dh. Marek: A czy Druhna ma jeszcze swój mundur harcerski?
Dh. Alicja: Mam. Tutaj jest to, co najważniejsze dla mnie. Na moim mundurze, jest to srebrny Krzyż za Zasługi dla ZHP.
Druhna Alicja pokazuje nam swój mundur.
W każdym razie lata spędzone na zbiórkach, na różnych uroczystościach, obozach, naprawdę jest co wspominać i zawsze sentyment zostanie do końca życia. Tylko nieraz żałuję, że to tak krótko trwało, tylko trzy lata, ale cóż, to wszystkiemu wojna winna, bo gdyby nie wojna, to bym dużo wcześniej była w harcerstwie.
Powiem wam jeszcze, jak to było zaraz po wojnie. Harcerze dużo robili dla ludzi, którzy byli wypędzeni ze wschodu i nazwano ich repatriantami, a to jest nazwa zupełnie błędna, bo repatriant to jest ten, co wraca do ojczyzny, a oni zawsze w ojczyźnie byli, tylko z części ojczyzny ich wypędzono. Więc transporty nieraz stały dosyć długo tu, na stacji w Sanoku. Nie wiem dlaczego akurat tutaj, bo to nie jest jakaś węzłowa stacja, jednak były tu zatrzymywane. I dobrze, że były, bo harcerki nosiły na stacje kolejową baniaki z zupą, która była gotowana w kuchni klasztornej. I pamiętam takie duże chochle, szło się wzdłuż wagonów i ludzie podstawiali miski i zupę się nalewało. To byli ludzie ze wschodu, którzy byli wiezieni bardzo często aż na Ziemie Odzyskane, a niektórzy, to po drodze też wysiadali. Przychodziłyśmy z takimi torbami pełnymi opatrunków, bo czasem trzeba było komuś opatrunek zrobić. Poza tym byli też tacy, którzy chcieli tu zostać, to trzeba ich było gdzieś zaprowadzić, bo oni sami nie wiedzieli, jak się znaleźć w obcym mieście. Był tak zwany PUR, Państwowy Urząd Repatriacyjny. Tam się zgłaszali i tam dostawali mieszkanie czy też tymczasowy lokal lub jakoś inną pomoc.
Tutaj kilka lat po wojnie grasowały bandy UPA. W mieście było bardzo dużo ludzi, Polaków pozbawionych dachu nad głową, bo banderowcy palili i mordowali nieraz całe wsie. Więc ci ludzie, co ocaleli szli do miasta, bo wieś spalona i nie było gdzie się podziać.
Nawet kiedyś słyszałam, trochę humorystyczne, że nigdy w Sanoku tyle krów nie było co wtedy, bo jak ocalała krowa, to ją brali ze sobą i szli do miasta z tą krową i może nawet dzięki tej krowie przeżyli.
Harcerki i harcerze organizowali więc pomoc dla dzieci, dla pogorzelców. Pamiętam, jak urządzaliśmy festyny. Szczególnie utkwił mi pamięci festyn, który odbywał się tutaj, gdzie dzisiaj jest parking koło Sokoła. W ogóle to miejsce ma bujną historie, bo naprzód to były tereny Sokoła, przeznaczone na ćwiczenia gimnastyczne, w czasie wojny Niemcy zrobili tam sobie basen pływacki, bo San był rzeką graniczną, nie mogli kąpać się w Sanie. Potem wiem, że był przez jakiś czas amfiteatr, scena i widownia były pod górką. Potem był tam trawnik i myśmy właśnie tam urządziły festyn.
Oczywiście była to impreza dość długo organizowana, aby coś na tym festynie pokazać i organizować jakieś zabawy i bufet i tak dalej. Między innymi wpadłyśmy na pomysł, aby pożyczyć od wojska konie, bo to będzie wielka atrakcja dla dzieci, gdy przejadą się na koniu. I rzeczywiście przyprowadzili nam dwa konie, na pewno stare i nienarowiste. I rzeczywiście dzieci miały radochę, bo były sadzane na te siodła i zawsze ojciec szedł przy tym koniu i oprowadzał dookoła tego placu. To była wielka frajda dla dzieci. Oczywiście za to płacili, a nam chodziło o to, żeby zebrać jak najwięcej pieniędzy i dać tym pogorzelcom, żeby mieli z czego żyć.
Pamiętam jak się skończył już ten festyn, to z racji, że lato, dzień długi, musiałyśmy wszystko posprzątać. I czekałyśmy jeszcze aż żołnierze przyjdą po te konie. Byłam wtedy zastępową i miałam w zastępie taką wysoką dziewczynę, miała na imię Maryla. I ona mówi „Słuchaj to teraz my się przejedziemy”. I ona wskoczyła na konia, bo już gdzieś jeździła, a ja w życiu na koniu nie siedziałam, ale myślę sobie „a co, trzeba spróbować”. Już nie pamiętam, czy sama się wydrapałam, czy ktoś mi pomógł, w każdym razie siedzę w siodle. Ale strzemiona były tak króciutko podpięte dla dzieci i dla mnie były za krótkie i nie miałam oparcia na strzemionach. Ale trzymam te wodze i jadę. Oczywiście wcale konia nie prowadziłam, on szedł za tym drugim. I wszystko było ładnie pięknie, objechałyśmy ten plac dookoła. A później Maryla nawróciła swego konia, żeby jechać z powrotem, w drugą stronę. A jak tamten koń nawracał, to ten mój zrobił to samo i właśnie w tym momencie, jak on skręcał, to ja sobie tak łagodnie siadłam na trawniku, na szczęście bezboleśnie. I tak to zapamiętałam na całe życie, jak to raz jechałam na koniu. Później żołnierze przyszli i konie zabrali.
Poza tym robiłyśmy jeszcze zbiórki książek do sierocińca, bo był tutaj sierociniec, ponieważ było dużo sierot wojennych. Poza tym organizowałyśmy pomoc dla tych pogorzelców, bo często cała rodzina, czasem kilkoro dzieci, i nie mieli niczego, nawet ubrań. To się robiło różne zbiórki odzieży, pieniędzy, żeby im dać to na życie. To był bardzo aktywny czas, wtedy harcerze dużo robili. Szczególnie dla tych wypędzonych ze wschodu, którzy się tu zatrzymywali i zostawali i dla tych, którzy ocaleli w Bieszczadach i tylko stracili dom. Także to było ruchliwe życie wtedy. Czasem nawet czasu brakowało, żeby się uczyć, bo trzeba było to i to zrobić.
Dh. Gosia: Miała druhna bardzo ciekawe życie.
Dh. Alicja: Było to ciekawe. Fragmentami nawet spisałam niektóre rzeczy. Gdy przeszłam na emeryturę, zastanawiałam się, co będę robić na tej emeryturze, przecież bezczynnie nie będę siedzieć. Więc wstąpiłam do pięciu stowarzyszeń. Należałam do towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich. Tam nasz prezes dość szybko się wycofał, bo miał swój biznes, jeszcze wtedy nie używano tego określenia, ale wycofał się i koniecznie chciał żebym ja została prezeską. Ale ja się broniłam, bo już należałam do pięciu stowarzyszeń. I właściwie, co mnie uratowało. Ja się dobrowolnie zgodziłam, że ja będę prowadzić kronikę. I ta kronika do mnie przyrosła i piszę już trzeci tom. Mieliśmy dwa lata temu dwudziestopięciolecie naszego stowarzyszenia. Z początku było stu dziesięciu członków, lecz niestety zostało nas piętnaścioro. Wtedy przyjeżdżali ludzie z Krosna, Jasła, Baligrodu, Leska, Brzozowa. Potem powstały oddzielne towarzystwa, m.in. w Jaśle. Niedługo to trwało. A poza tym to byli ludzie starsi, to wiadomo albo nie mogli przychodzić na zebrania, albo już ich nie było. A ja tę kronikę dalej prowadzę.
Potem powstało Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Drohobyckiej. Ja się urodziłam w Borysławiu to była ziemia drohobycka. Tam zostałam wiceprezesem i do tej pory jestem. Obchodziliśmy piętnastolecie jakieś trzy lata temu. Kiedy zaczęła się „Solidarność”, ja od razu należałam do pierwszej, potem do drugiej, a w dziesięcioleciu, od osiemdziesiątego roku do osiemdziesiątego dziewiątego, też oczywiście się po kryjomu to i owo robiło. W osiemdziesiątym roku wróciłam do harcerstwa. Potem wstąpiłam do Towarzystwa Przyjaciół Sanoka i Ziemi Sanockiej. Z tym że nazwa się zmieniała, już jest któraś tam z rzędu. A jak już tam się znalazłam redagowałam VII tom Rocznika Sanockiego z pomocą członków Zarządu. Jak powstała już druga Solidarność i ja już byłam na emeryturze, to z kolei zostałam prezesem Koła Pracowników Oświaty NSZZ „Solidarność”. Pięć zebrań w miesiącu to było dość dużo a na każde zebranie trzeba było coś przygotować, coś ciekawego, aby ludzie się tym zainteresowali i aby przychodzili na zebrania. Także nie nudziłam się nigdy, z resztą nie potrafię się nudzić. Próbuję czasem to i owo napisać i wysłać, bo jest takie czasopismo „Semper Fidelis”, co znaczy po polsku „zawsze wierny”, a chodzi o miasto Lwów. Więc tam od czasu do czasu wysyłam jakieś artykuły. Potem powstało takie czasopismo „Biuletyn Stowarzyszenia Ziemi Drohobyckiej”. Miałam nawet ostatnio telefon, żeby coś im napisać i przysłać. Więc nie nudzę się i uważam, że jeśli by więcej ludzi na emeryturze coś robiło to, by lepiej było, a tak to tylko narzekają, że to ich boli, tamto ich boli.
Teraz w harcerstwie trochę się zaniedbałam, bo na „Berdo”, na przykład, byłam ładnych parę lat temu. A wszystko przez „Cybucha”, ponieważ ja nie mogę już o własnych siłach dostać się do środka tej łodzi.. A chciałam być w tym roku, nawet wybierałam się, ale tak jakoś nie wyszło.
W każdym razie zachęcam wszystkich harcerzy, aby czynnie działali w harcerstwie, bo niektórzy wstępują, a nie bardzo im się chcę przyłożyć do jakiejś pracy.
Dh. Kasia: Zgadzamy się z druhną. Chcielibyśmy bardzo podziękować za spotkanie i przyjemną rozmowę.
Dh. Alicja: To mi było bardzo miło was ugościć. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy.
Dh. Emilka: My również mamy taką nadzieję. Do widzenia, czuwaj.
Dh. Alicja: Czuwaj!