Ryszard Wolwowicz- SZKIC HARCERSKI
- Szczegóły
- Kategoria: Materiały historyczne
- Opublikowano: poniedziałek, 26, styczeń 2015 13:32
- Super User
- Odsłony: 5247
( fragment „Wspomnień weterana")
Sprawie mojej przynależności do Związku Harcerstwa Polskiego poświęcam oddzielny szkic, gdyż uważam ją za jedną z głównych spraw mojego życia. Harcerstwo bowiem w głównej mierze ukształtowało mój charakter, a także obdarzyło umiejętnościami, które ułatwiły mi rozwiązanie wielu zaskakujących zadań.
Pierwszy krok ku harcerstwu uczyniłem jako dziecko wiosną 1932 r. W borysławskim gimnazjum podjęto bowiem próbę utworzenia gromady zuchów, zwanych wcześniej wilczkami. Wodzem tej gromady został uczeń którejś ze starszych klas, Tadeusz Tokarz, człowiek o niezwykłym, pedagogicznym talencie. Jak przez mgłę wspominam liczne gry i zabawy zuchowe, krótkie ale piękne wycieczki, żywe obrazy i inne pokazy gimnastyczne.
Po takim „zuchowym" wstępie już l września 1932 mogłem wstąpić do Drużyny Harcerskiej im. Ignacego Łukasiewicza i poddać się rygorom narzuconym przez drużynowego Ludwika Wirtha i zastępowego Leszka Żółkiewicza. W listopadzie 1933 otrzymałem stopień „Młodzika", a 22 kwietnia 1934 złożyłem uroczyście przyrzeczenie harcerskie na ręce delegata Chorągwi Lwowskiej ZHP phm Tomasza Poratyńskiego. Ocalała z zawieruchy wojennej Książeczka Służbowa Nr 8963, została podpisana przez komendanta Chorągwi Lwowskiej hm. Aleksandra Szczęścikiewicza. Poświadcza ona wspomniane przyrzeczenie, uzyskiwane stopniowo sprawności harcerskie, zmiany przydziału organizacyjnego, kolejne stopnie harcerskie oraz wszystkie kursy i obozy. Przechowuję ową Książeczkę z wielką starannością, gdyż jest ona jednym z nielicznych ocalałych dokumentów i wywołuje więcej żywych wspomnień niż niejeden opasły, historyczny tom.
Przyrzeczenie wypowiedziane w kwietniowy wieczór, w blasku ogniska i krótkie przemówienie przybysza ze Lwowa dha T. Poratyńskiego, piękne słowa dopowiedziane przez borysławskiego hufcowego Toperzera, uczyniły ze mnie człowieka, który przez całe swoje długie życie starał się postępować według zasad zapisanych w przyrzeczeniu i prawie harcerskim. Zwieńczeniem zbiórek, wycieczek, gier i prób stały się dwa wydarzenia w czasie wakacji 1934 r. Oto najpierw ruszyłem do Malmanstalu, tj. do górskiej miejscowości z podkarpackiego pasma: Schodnica - Kropiwnik - Majdan. Tam odbyła się kolonia borysławskich harcerzy, a dla mnie był to wstęp do późniejszego obozowego, dość bujnego życia. W Malmanstalu najmłodsi, a więc tacy jak ja, mieszkali w schronisku, starsi w namiotach, ale wspólne było przygotowywanie posiłków, wspólne górskie wyprawy i ćwiczenia, a także wspólne ogniska z ważkimi gawędami. Sprawowałem się chyba nieźle, bo w niewiele dni po zakończeniu kolonii jechałem już na wschód, w okolicę Zielonej i Chrepełowa, a więc do tajemniczej Czarnohory. Zostałem bowiem wyznaczony na kurs harców, w prawdziwym obozie pod namiotami, ze spełnieniem wszelkich warunków obowiązujących w nieznanym górskim zakątku, wśród harcerzy z różnych środowisk województw lwowskiego i stanisławowskiego. Komendantem był phm. Nowacki, który ze swoim instruktorskim sztabem zamierzał ukształtować nas na sprawnych zastępowych. Dwadzieścia dni i nocy trwała ta nauka i zabawa, twarde obowiązki i wesoły śpiew, podniosłe gawędy i sztubackie żarty. Patrzyliśmy uważnie na otaczający nas piękny świat, odwieczny bór, przejrzyste strumienie. Pozdrawialiśmy tubylców, różniących się od znanych nam podborysławskich Bojków. Byli to bowiem Huculi, inaczej odziani, inaczej mówiący, przemykający się często i szybko na swych mocnych, małych koniach. W tym praktycznym poznawaniu spraw ujętych w prawie harcerskim nie zabrakło oczywiście wątków patriotycznych. Wędrowaliśmy bowiem po górach i przełęczach, gdzie co krok znajdowaliśmy pamiątki wojenne po krwawych karpackich walkach i po saperskim trudzie przy budowie drewnianych dróg i mostów.
We wrześniu 1934 r. byłem już uczniem innej szkoły i harcerzem innej drużyny. Zamieniłem barwną borysławską „krajkę" na błękitną chustę, a także borysławski herb został zastąpiony herbem Sanoka. Na naramiennikach mojego harcerskiego munduru pojawiły się lśniące, metalowe jedynki. Mój nowy przydział brzmiał: Pierwsza Drużyna Harcerzy im. St. Żółkiewskiego w Sanoku.
Łatwe włączenie w nową, nieznaną mi społeczność harcerską nastąpiło dzięki drużynowemu wspomnianej drużyny. Był nim Czesław Charchalis, Harcerz Orli, który l Drużynę prowadził już od roku, zdał egzamin dojrzałości, ale drużyny nie porzucił i pełnił funkcję drużynowego przez kolejne lata szkolne 1934/35 oraz 1935/36. Przyjął mnie Czesław serdecznie i włączył do zastępu Ignacego Szczupaka. Uznał jednakże moje obozowe doświadczenia i w 3 tygodnie później mianował mnie zastępowym. Był to awans zaskakujący dla chłopca, którzy od niewielu dni zaczynał wrastać w nowe środowisko. Nie zawiodłem jednak okazanego mi zaufania i z powierzonego mi zastępu uczyniłem jednostkę przodującą zarówno w skali drużyny jak też całego hufca. Brązowy sznur funkcyjny zastępowego nosiłem od 23 września 1934 do 27 maja 1937 r., a więc dość długo. W tym czasie zdobywałem kolejne stopnie harcerskie. Wywiadowcą zostałem 7 kwietnia 1935 r., ćwikiem 7 czerwca 1936, harcerzem orlim 31 lipca 1936 r. Osiąganie tych stopni nie budziło jednak we mnie pragnienia wyższych funkcji organizacyjnych. Uważałem bowiem zastęp składający się z 6-8 harcerzy za jednostkę podstawową, umożliwiającą najlepsze szkolenie i stwarzającą najlepsze warunki wychowawcze, a także umacniającą węzły prawdziwej przyjaźni. Zastępowym byłem zresztą nie tylko w l Drużynie. Tę właśnie funkcję powierzano mi również w czasie wakacyjnych obozów, a zwłaszcza w przypadkach, kiedy zastępy stawały do współzawodnictwa. Zastępowym byłem tedy na:
- obozie w Białej Górze w 1935 r.
- zlocie w Spalę w 1935 r.
- obozie w Mrzy głodzie w 1936 r.
- kursie harców w Daliowej w 1936 r.
Kwalifikacje wychowawcze, umiejętności współżycia z harcerzami, zaradność przy rozwiązywaniu najróżniejszych problemów, wszystkie te cechy kształtowały się i rozwijały dzięki temu, że sięgnąłem do fachowej literatury ogólnej i harcerskiej - skautowej. Najwięcej jednak zyskiwałem dzięki pracy w czasie wspomnianych obozów.
W Białej Górze umocniłem w sobie przekonanie o obowiązku dobrej i skutecznej pierwszej pomocy. Stało się to za przyczyną takiej pomocy, udzielonej mi przez Czesława Charchalisa i drą Kazimierza Niedzielskiego. (Rana i zabieg chirurgiczny na dużym palcu prawej dłoni).
W Spalę nawiązałem więzy przyjaźni ze skautami z Anglii, Węgier i Francji. Tam zrozumiałem, że braterstwo międzynarodowe nie osłabia własnej ojczyzny. W Spalę spotkałem też zespół najważniejszych osób w naszym kraju z Prezydentem R.P. Ignacym Mościckim.
W Mrzygłodzie pojąłem ciężar pełnej odpowiedzialności za powierzonych mi ludzi. Obóz ten był bowiem całkowicie samodzielny według wysuniętej przez Główną Kwaterę ZHP zasady autonomiczności zastępów.
W Daliowej całym sercem zaangażowałem się w proces ideologicznego kształtowania harcerzy. Tam zaznałem goryczy niepowodzeń i satysfakcji przy dokonaniach pożytecznych. Niepowodzeniem było przerwanie mojej gawędy po pierwszych wypowiedzianych zdaniach. Wynikało to z różnicy poglądów na definicję bliźniego, a różnica wynikała z tego, że instruktorzy - studenci szkół wyższych - byli opanowani przeświadczeniem o obowiązku narodowościowego selekcjonowania ludzi przed przyznaniem im miana bliźnich. Satysfakcja natomiast przyszła po długiej walce z wkradającym się szowinizmem i po szybkiej i skutecznej pomocy udzielonej Łemkowi poważnie poranionemu przez spłoszone konie na drodze między Daliową a Duklą.
W maju 1937 przyszedł jednak niespodziewanie awans. Nieoceniony, wspaniały drużynowy Czesław Charchalis podjął studia i pracę we Lwowie. Mianowany na jego miejsce Ignacy Szczupak był jednak drużynowym zaledwie kilka miesięcy, po czym zrezygnował z tej funkcji. Wówczas rozkazem Lwowskiej Komendy Chorągwi z dnia 27 maja 1937 r. stałem się drużynowym l Drużyny Harcerzy im. St. Żółkiewskiego w Sanoku i służbę tę pełniłem do czerwca 1939 r.
Drużyna miała wspaniałą tradycję, sięgającą do początków skautingu w Polsce, a więc do roku 1911 i sięgającą do osoby Andrzeja Małkowskiego. Historia drużyny była opisana w ozdobnej, dużej księdze, pełnej informacji o działaniach w poszczególnych latach i o ludziach, którzy w tym działaniu się wyróżniali.
Jak już innym miejscu wspomniano, czas, w którym przyszło mi kierować tą drużyną, był czasem szczególnym pod każdym względem, a zwłaszcza w dziedzinie wychowania młodego, polskiego pokolenia. Drużyna o pięknych tradycjach była najlepszym polem prób i zmian. Cały sanocki Hufiec był hufcem górskim. Stąd pióra przy czapkach harcerskich, używanie peleryn przy wszelkich paradach i systematyczne uprawianie turystyki górskiej. Drużyna im. St. Żółkiewskiego nie poprzestała jednak na przymiotniku „górska" przydanym do jej nazwy. Weszła bowiem w ramy krajowego konkursu o czołową pozycję w polskim ruchu harcerskim.
Bardzo staranie dobrałem kadrę, a więc przybocznych i zastępowych. Byli to chłopcy o kilkuletnim harcerskim stażu, wypróbowani w różnych obozowych opresjach. Najbliższym moim współpracownikiem działań drużyny był Czesław Jara, znakomity uczeń, syn sanockiego nauczyciela, prawdziwy i oddany przyjaciel. Był przybocznym, a równocześnie zastępowym zastępu grupującego chłopców najstarszych, szybko dojrzewających i budujących swój pogląd na życie. Zastępowym drugiego zastępu został Włodzimierz Stec, harcerz oddany i ogromnie pracowity. Tą pracowitością nadrabiał wszystko, co piętrzyło się na jego trudnej życiowej drodze. Rodzinę miał niezbyt zamożną, mieszaną narodowościowo, tkwiącą korzeniami w matczynej Kuźminie. Wbrew wszystkiemu był drugim filarem l Drużyny, a chłopcy z jego zastępu, również 16-17 letni, prezentowali również wspaniałą harcerską postawę. Kolejne dwa zastępy składały się z uczniów, których dzieliło jeszcze 2-3 lata od wejścia do liceum. Byli zatem grupą, która dopiero budowała swą harcerską świadomość i zdobywała pierwsze doświadczenia, a także umacniała fizyczną i intelektualną sprawność. Tam kadrę instruktorską stanowili: Jan Smoleń, Władysław Birecki, Zbigniew Dąbrowski, Leszek Freundenberg, Kazimierz Widota i inni. Zmieniali się często w zależności od zmian zainteresowań, wyników nauki w szkole, a także od sytuacji materialnej. Trzon kadrowy był jednak ustabilizowany i mocny, drużyna rozwijała się ponad wszelkie oczekiwania. Wzrastało zainteresowanie tą jednostką, zarówno ze strony Hufca i jego kadry, jak też ze strony Komendy Chorągwi, a nawet Głównej Kwatery.
Komendę Hufca zasilili phm Władysław Kwaśniewicz, który ze Lwowa przybył do Sanockiego Starostwa jako instruktor obrony przeciwlotniczej, przeciwgazowej i przeciwpożarowej. Nie dostrzegaliśmy w tym sygnału zbliżającej się wojny, ale dziś można doszukać się w tym fakcie dalekowzroczności władz, które nasilały szkolenie społeczeństwa i harcerzy w tych wojennych specjalnościach. Obok hm. Palucha, phm. Kazimierza Janika, kolejnych hufcowych: Henryka Wianeckiego i Franciszka Moszory oraz przybocznych Czesława Borczyka szkoleniem drużyny interesowało się dowództwo 2 Pułku Strzelców Podhalańskich i organy Przysposobienia Wojskowego. Ze strony 2 psp. łączność istniała przez adiutanta dowódcy pułku por. Jusa, z Przysposobieniem Wojskowym mieliśmy powiązanie przez naszego profesora ppor. Wiikoszewskiego i instruktora plut. Lepuckiego. Ze strony Lwowskiej Komendy Chorągwi związek mieliśmy przez kolegę mojego stryja z Urzędu Skarbowego we Lwowie hm. Al. Szczęścikiewicza, hm. Leszka Czamika, hm. Zdz. Trojanowskiego. Kilkakrotnie wizytował naszą drużynę hm. Lechosław Domański z Głównej Kwatery ZHP w Warszawie. Zwłaszcza owe wizytacje, a właściwie serdeczne harcerskie spotkania najbardziej zapadły mi w pamięć. Obok spotkań, rozmów, gawęd w świetlicy lub w terenie Lechosław organizował spotkania prywatne podstawowej kadry l Drużyny. Spotkania te odbywały się w jego pokoju hotelowym lub w starej cukierni Peszkowskiego. Każdy kontakt z Leszkiem - „Zeusem" dawał materiał do przemyśleń, umacniał w służbie harcerskiej i budził najwyższe, patriotyczne uczucia. Kontakty bezpośrednie i korespondencja z tym wielkim Harcerzem, Jego los w czasie wojny, wspomnienia w literaturze, w Kamieniach na szaniec i w innych zapisach jest czymś najcenniejszym, co zachowałem w pamięci z życia harcerskiego lat 1937 - 1939.
Drużyna krzepła w całej lawinie obowiązków. Istniały zadania wyznaczone przez nadrzędne władze harcerskie. Był to np. powszechny konkurs o tytuł drużyny czołowej, w którym spełniliśmy wszelkie warunki, a do nazwy jednostki organizacyjnej został włączony kolejny przymiotnik. Nazwa ta brzmiała: l Górska, Czołowa Drużyna Harcerzy im. St. Żółkiewskiego w Sanoku. Nie koniec jednak tych sukcesów. Oto coraz głośniej w społeczności harcerskiej wyrażano pogląd wyraźnego oddzielania pracy harcerskiej wśród dzieci i młodzieży ze szkół powszechnych i młodszych klas gimnazjalnych od pracy i zadań młodzieży starszej. Opracowano programy, powrócono do starego określenia owego starszego harcerza: skaut, opracowano nowe warunki, próby i konkursy. Ostatecznie spełniliśmy wszelkie warunki i staliśmy się l Górską, Czołową Drużyną Skautów uprawnioną do noszenia granatowego naramiennika ze złocistym płomieniem. Oczywiście skautami w rozumieniu wspomnianego regulaminu byli harcerze z dwu pierwszych zastępów. Pozostałe dwa zastępy były zgrupowaniem kandydatów, którzy z upływem czasu stawali się skautami.
Pozycja drużyny powodowała, że musiałem być w stałej gotowości do spełniania najróżniejszych obowiązków. Zastępy, oprócz harcerskich szkoleń, otrzymywały zadania z najróżniejszych dziedzin jak nauka pisania i czytania wśród analfabetów, krzewienie higieny i pierwsza pomoc w nagłych wypadkach, zbieranie datków na różne cele, sposobienie sprzętu obozowego, opieka i obsługa biblioteki zawierającej prócz literatury harcerskiej wiele dzieł twórców polskich i zagranicznych. W roku 1939 doszły do tego regularne dyżury posterunków obserwacyjne - meldunkowych na pobliskich wzgórzach. Wiele czasu, a nawet wysiłku wymagało uczestnictwo w uroczystościach, wiecach i manifestacjach wywołanych atmosferą zagrożenia. Wówczas we wzorowym porządku stawała drużyna w pelerynach podhalańskich, z pięknymi piórami u harcerskich czapek. Z reguły na czele znajdował się sztandar Hufca, a więc drużyna spełniała rolę jednostki reprezentacyjnej miejscowego Harcerstwa.
Nie miała jednak, żadna z dwu gimnazjalnych drużyn, własnej świetlicy. Było to spowodowane rozrostem szkoły w sensie liczby uczniów i osób nauczających, a rozrost ten nie szedł w parze z możliwością rozbudowy gmachu szkolnego. Biblioteka mieściła się zatem w jednej z klas na parterze, a sąsiedni zakątek korytarza osłoniliśmy drewnianą kratą i wykorzystaliśmy na gromadzenie przedmiotów stanowiących własność drużyny i hufca. Stały tam skrzynie z namiotami, narzędziami, sprzętem kuchennym i in. Była tam także przemyślna, trójkątna szafa wypełniona dokumentami archiwalnymi i aktualnymi oraz duża księga - kronika. Były także okresy, kiedy w tym zakątku na głównej przerwie szkolnej funkcjonował kramik z przyborami uczniowskimi i niektórymi elementami wyposażenia harcerskiego. Brakowało jednak miejsca na maszyny introligatorskie zdobyte przed laty, a potem już niewykorzystywane. Znalazł się jednak przybysz z Poznania, który wynajął te maszyny do swej pracowni. Za wynajęcie płacił pracą, tj. wykonywał określone zadania introligatorskie, które po spieniężeniu zasilały budżet drużyny.
Majątek drużyny i jej finanse znajdowały się w dobrym stanie. Spis inwentarza był często kontrolowany, zwłaszcza przy zmianach gospodarza drużyny, a przychody i wydatki pieniężne notował skarbnik w księdze określonej przepisami Komendy Chorągwi. Kwoty pochodzące ze składek, z usług introligatorskich, z dotacji Koła Przyjaciół Harcerstwa lokował skarbnik w Komunalnej Kasie Oszczędności Miasta Sanoka na dwu, dobrze oprocentowanych książeczkach oszczędnościowych. Korespondencję drużyny prowadziłem wespół z Czesławom Jarą, pisząc koncepty różnych wystąpień, które ulepszał Czesław i przepisywał na maszynie. On też prowadził sprawy wypożyczeń i darów z magazynów wojskowych. Sanocki pułk wypożyczał nam bowiem wspominane już poprzednio podhalańskie peleryny, a także obdarzał nas niekiedy żołnierskimi butami, płachtami namiotowymi i manierkami, łopatkami saperskimi i stertami paczek z konserwowaną kawą. Wszystko to było szczególnie cenne i pożądane w okresie obozów letnich i zimowych. Uczestniczyli harcerze w obozach organizowanych przez własną drużynę, przez Sanocki Hufiec Harcerzy, a także przez inne bratnie jednostki, które zawsze zapraszały jednego lub kilku naszych harcerzy, umożliwiając im wyprawy w Tatry, nad Morze Bałtyckie, w Beskid Śląski, Czmohorę, Podhale i w inne, dalsze regiony kraju.
Nie długo po otrzymaniu nominacji drużynowego, zostałem powołany na kurs i obóz podharcmistrzowski Komendy Lwowskiej Harcerzy. Odbył się on w Postołówce nad Zbruczem w sierpniu 1937 r., trwał 23 dni i był kierowany przez hm Józefa Opackiego. Powołanie na ten kurs było wyrazem szczególnego wyróżnienia. Liczyłem sobie wówczas zaledwie 161/2 roku, a był to wiek, który nie upoważniał do funkcji i stopni instruktorskich. Przybyłem jednak do owej kresowej Postołówki, kurs pomyślnie zaliczyłem, a 25 sierpnia 1937 hm. J. Opacki wpisał uroczyście do mojej Książeczki przyznanie najwyższego stopnia młodzieżowego: Harcerza Rzeczypospolitej. Po dalszej nienagannej służbie i po osiągnięciu stosownego wieku miałem uzyskać stopień podharcmistrza.
Kurs podharcmistrzowski był dla mnie ukoronowaniem wszystkich harcerskich szkoleń. Komendant Józef Opacki „Mohort" był wybitną jednostką wśród instruktorów. Harcerz i pedagog, człowiek wielkiej kultury i ludzkiej życzliwości, żarliwy miłośnik przyrody i wielki patriota. Swoje umiejętności i przemyślenia przekazywał uczestnikom kursu w sposób tak sugestywny, że utrwalały się w pamięci bez konieczności zapisu w notatkach. W pracach kursowych hm. J. Opackiemu sekundował oboźny hm. Wilhelm Słaby, a także wspomagali inni instruktorzy, których nazwisk już nie pamiętam. Również z trudem przypominam sobie nazwiska współuczestników kursu, mieszkańców tego samego namiotu: Wojciechowski, Rzewuski, Sanojca, Kaczmarski...
Pamiętam wykłady w świetlicy charakterystycznej stanicy Korpusu Ochrony Pogranicza, gawędy przy ognisku, zebrania przy wysokim maszcie z flagą państwową w celu odbycia wspólnej modlitwy, odczytywanie rozkazu dziennego, wysłuchiwani krótkich poleceń komendanta lub oboźnego. Pamiętam spacery wzdłuż brzegów Zbroczą i widok pierwszych żołnierzy radzieckich na drugim brzegu. Pamiętam śpiewy miejscowej ludności, wędrówki w poszukiwaniu prastarych reliktów na cmentarzach, w świątyniach i zapadłych w ziemię chatach. Pamiętam starannie przeprowadzony końcowy egzamin, nadanie imienia obozowego, dokonanie wpisu do kronik i książeczek służbowych. Wracałem z Kresów, po zaczerpnięciu powietrza w krainie pięknej geograficznie i historycznie, po braterskich rozmowach z ludźmi dobrymi i mocnymi, po zaczerpnięciu wiedzy z krynicy harcerskich doświadczeń. Dziś sądzę, że wszystkie sukcesy mojej drużyny miały swoje źródło w tym niezwykłym trafie, że przed moją dwuletnią kadencją skierowano mnie do Postołówki.
Dla porządku trzeba przypomnieć jeszcze dwa obozy z owego „mojego" dwulecia. Pierwszy odbył się w Spasie k/Starego Sambora i był obozem przysposobienia wojskowego. Miał jednakże oddzielną kompanię harcerską, w której byli niemal wszyscy skauci naszej drużyny. Wspominałem już o tym w rozdziale z lat gimnazjum i liceum, a teraz jeszcze raz podkreślam, że obóz ten był dobrą szkołą doskonalącą umiejętności wojskowe - żołnierskie harcerzy. Podczas tych samych wakacji, w Bykowcach k/Załuża odbył się obóz organizowany przez naszą drużynę. Komenda obozu przypadła drużynowemu, a więc mnie, opiekunem był dawny harcerz naszej drużyny, student jednej z lwowskich uczelni, Olearczyk. Obóz wizytował z ramienia Lwowskiej Chorągwi harcerzy Czesław Charchalis, nasz dawny druh i komendant. Pozytywny protokół z tej wizytacji znajduje się w zbiorze dokumentów Muzeum Historycznego w Sanoku, podobnie jak księga - kronika l Drużyny.
Obóz w Bykowcach przyniósł jego uczestnikom możliwość odbycia prób na wyższe stopnie harcerskie, a także ułatwił osiągnięcie nowych sprawności. Nawiązana została również współpraca ze środowiskiem lubelskim. W bliskim sąsiedztwie, bo w Olchowcach, mieściło się bowiem zgrupowanie młodzieży z tego miasta, które chętnie uczestniczyło w naszych ogniskach.
Rok szkolny 1938/39 był trudny z najrozmaitszych względów, dla mnie stawał się często obciążający ponad miarę. Trwało bowiem wzmożone przygotowanie do matury, ale z harcerskich obowiązków zwolnić się nie mogłem i nie chciałem. Nie zamierzałem porzucać innych spraw, którym oddawałem się z pasją, a więc:
- współpracy z czasopismami harcerskimi tj. ze Skatem ze Lwowa i Na Tropie z Warszawy. Uzyskałem tam nie tylko zamieszczenie debiutanckich artykułów, lecz także nagrody w postaci książek i nart z nowoczesnymi wiązaniami.
- fotografii, co prawda przy użyciu prostego i taniego aparatu, ale przy starannej obróbce. Moja kwatera zamieniała się dość często w ciemnię fotograficzną, a czerwone światło paliło się do późnej nocy. Moimi nauczycielami w tym względzie byli: Czesław Charchalis i młodszy Gottdank.
turystyce letniej i zimowej, poznawaniu zakątków Ziemi Sanockiej i dalszych rejonów Podkarpacia.
Nie jest to jednak pełna lista moich przedmaturalnych zatrudnień. Oto bowiem prof. Rudolf Biemacki, polonista, któremu wiele zawdzięczam, zlecił mi wydobycie z opresji ucznia „obłożonego" beznadziejnie czterema notami niedostatecznymi z czterech najważniejszych przedmiotów. Uczeń był harcerzem z drugiej gimnazjalnej drużyny, a więc nie podlegał mojej komendzie, ale prof. Biemacki wierzył, że mój stopień a także funkcja i pewien rozgłos w harcerskiej społeczności jakoś zdyscyplinują krnąbrnego ucznia. Sprawa była tym trudniejsza, że ojciec chłopca nie mógł osiągnąć pożądanych wyników pedagogicznych, chociaż był wyższym oficerem 2 psp, a więc człowiekiem z autorytetem i szkoleniowym przygotowaniem. Bez entuzjazmu przystąpiłem do pracy. Codziennie wiele godzin spędzałem z moim uczniem, ale wobec mnie chłopiec stawał się coraz bardziej zdyscyplinowany i uczył się coraz solidniej. Wydobyłem go z tej poważnej zapaści, co sprawiło mi dużą przyjemność, a także zarobiłem pierwsze w życiu pieniądze. Trzeba dodać, że otrzymywane co tydzień honorarium znacznie przewyższało normalne, korepetytorskie stawki.
Muszę z pewnym zakłopotaniem przyznać, że ten nadmiar zainteresowań i zajęć nie wpłynął dobrze na oceny wypisane na moim świadectwie maturalnym. Przewodniczący komisji maturalnej, dyr. Andrzej Grasela, z dezaprobatą patrzył na te noty i podobno stwierdził ze smutkiem, że obowiązki ucznia traktowałem, niestety, jako przykry dodatek do ukochanych spraw harcerskich. Zapewne miał rację...
Chociaż w czerwcu 1939 r. przekazałem drużynę Leszkowi Frendenbergowi i ruszyłem do Lwowa, aby ubiegać się o przyjęcie na Wydział Mechaniczny Politechniki Lwowskiej, przywiązanie do harcerstwa było nadal mocne. Naukę na kursie przygotowawczym w II Domu Techników dzieliłem ze służbą w Komendzie Chorągwi Harcerzy przy ul. Kurkowej. Z tego powstały więzi, które wkrótce zaowocowały wczesną konspiracją, a następnie żołnierską służbą w Związku Walki Zbrojnej i ostatecznie w Armii Krajowej. Harcerski duch i nastrój tkwił we mnie i tkwi zapewne nadal, chociaż dziś mam tylko luźny kontakt z grupą weteranów harcerskich w Hufcu ZHP - Sanok. Formalnie jednak ostatni przydział organizacyjny w 1945 r., zapisany w Książeczce Służbowej brzmi: Lubelska Chorągiew Harcerzy, Hufiec Lublin - Wschód. Tam też otrzymałem bardzo opóźnioną nominację na podharcmistrza. Aresztowanie w 1946 r., proces przed sądem wojskowym w 1947 r., wyrok pięcioletniego więzienia, utrata praw obywatelskich na okres dwuletni, status człowieka nadal politycznie podejrzanego i bacznie obserwowanego na zawsze przerwały logiczny, harcerski ciąg wydarzeń. Ale to już inna historia...